Było to 70 – słownie siedemdziesiąt lat temu, dobrze po czwartej po południu, dnia siódmego czerwca, roku 1956, gdy zastanawiając się co począć z trzecim zadaniem z matematyki pozostałym mi do rozwiązania na ustnej maturze usłyszałem słowa mego wychowawcy profesora Kalinowskiego – historyka: „ Saykiewicz uciekaj”. Słowa te powtórzone przez profesor matematyki panią Olszewską oraz przez przewodniczącego tej popołudniowej sesji profesora Dudzińskiego uderzyły jak piorun – stał się cud, albowiem będąc już zmęczony poprzednimi odpowiedziami jakoś nie miałem koncepcji jak rozwiązać to ostatnie na wyciągniętej kartce zadanie.
Z matematyki były trzy zadania. Dwa pierwsze rozwiązałem przy tablicy „śpiewająco”, a o trzecim, było to chyba równanie trygonometryczne, niestety z jakiegoś powodu nie miałem pojęcia. Już wypisałem polecenie kredą na tablicy nie wiedząc co dalej czynić, gdy usłyszałem te słowa od Wysokiej Komisji. Spokojnie starłem wypisane na tablicy symbole, uśmiechnąłem się przyjacielsko do grona profesorów i z wyrazami podziękowania wyszedłem na korytarz, gdzie na werdykt Komisji oczekiwało kilku zdających wcześniej kolegów. Byliśmy ostatnią grupą uczniów zdających maturę ustną w tym roku szkolnym. Grupa nasza była wyznaczona do matury ustnej tego popołudnia na godzinę drugą. Grupy były dobierane według kryterium alfabetyczno-tematycznego. W tym roku szkolnym zdawało się maturę pisemną z języka polskiego i matematyki, a ustną z obu tych przedmiotów, plus, zdaje mi się, historia, a także przedmiotu do wyboru. Z obydwu klas maturalnych A i B tylko ja oraz wcześniej namówiony przeze mnie Antoś Nockowski wybraliśmy język – oczywiście rosyjski. Pewnie dlatego ulokowano nas obydwu w ostatniej grupie.
Matura pisemna odbyła się kilka dni wcześniej. Po pisemnej było dopuszczenie do matury ustnej i było to dodatkowe bardzo stresujące doświadczenie. Do matury przygotowywaliśmy się już od kilku miesięcy poświęcając temu wiele czasu, wysiłku, ambicji oraz praktycznego podejścia, gdyż o ile pamiętam klasa była na naprawdę niezłym poziomie wiedzy i chyba wszyscy szykowali się na studia wyższe, na które w ówczesnym niesłychanie restrykcyjnym systemie kształcenia młodzieży dostać się było naprawdę dosyć trudno. Selektywne egzaminy wstępne, ograniczona ilość miejsc, punkty za „pochodzenie”, klasa społeczna, przedwojenne (sprzed II Wojny Światowej zajęcie rodziców – było to w moim przypadku, o czym poinformował mnie mój wychowawca profesor Kalinowski), a także inne przedziwne i niezbyt jasno sprecyzowane kryteria tworzyły jakąś piekielną mieszaninę szczęścia, przygotowania, koneksji i czegoś tam jeszcze. Jednakże dobre przygotowanie do matury bezwzględnie zwiększało szansę dostania się na studia wyższe.
Matura pisemna przeszła w napięciu, ale bez większych przeszkód. Tematu z języka polskiego nie jestem w stanie sobie przypomnieć, pozostało mi w pamięci pełne siedem stron tekstu. Zadania matematyczne w zasadzie rozwiązałem bez kłopotu, z tym ze z ostatnim zadaniem nie bardzo było mi po drodze, zdecydowałem się na spacer do toalety na półpiętrze przy wyjściu z sali gimnastycznej, gdzie pisaliśmy maturę. Po wejściu do toalety spotkałem przemiłą panią Papieżową z naszego Komitetu Rodzicielskiego, która zapytała mnie czy nie mam problemów? Przyznałem, że rozwiązanie ostatniego zadania nie jest dla mnie w pełni jasne, na to w odpowiedzi otrzymałem kartkę z gotowym rozwiązaniem.
Po powrocie bez kłopotów doprowadziłem sprawę do końca i w porę oddałem gotową pracę pisemną. Na maturę ustną poszedłem pełen napięcia, ale z nadzieją, że jednak dam radę. Moja Kochana Mama zadbała o mój wygląd ubierając mnie w przedwojenny smoking mego Taty, oczywiście z pięknie wyprasowaną białą koszulą i czarną muszką. Wspominam o tym albowiem w owym czasie (1956 rok) powszechnego braku wszystkiego w naszej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej rozwijającej się w drodze do raju robotników i chłopów, nie były to sprawy proste. Dosyć powiedzieć, że gdy poproszony na salę stanąłem przed Wysoką Komisją Maturalną, przewodniczący profesor Dudziński, głośno (miał zawsze mocny głos) podkreślił: „nareszcie mamy jednego ucznia, który wiedział jak przygotować się na ten ważny moment”. Rozumiem, że wyraźnie zwrócił uwagę na mój smoking, gdyż wszyscy inni byli w garniturach, chociaż i ten i ów nosił muszkę. Wyciągnąłem pytania. Miałem około dwudziestu minut czasu na przygotowanie.
Język polski, historia były przyjemną rozmową. Do języka rosyjskiego byłem dobrze przygotowany, Tata po gimnazjum carskim uczył mnie rosyjskiego i niemieckiego od dziecka, niestety profesor o nazwisku Piotrowski (chyba) był raczej ideologicznie mało zachwycony moją obecnością w jego klasie, gdzie byłem jednym z kilku zupełnie nieźle posługującym się tym językiem, który rzeczywiście lubiłem. Z wielkim przejęciem czytałem w oryginale Tołstoja, nieco ciężkiego i rozwlekłego autora, lubiłem Turgieniewa, cytowałem Puszkina, jednak przepadałem za Lermontowem: „ proszczaj niemytaja Rossija…”. Jednak mój nauczyciel języka rosyjskiego ze Staszica wyraźnie mnie nie lubił. Na zakończenie postawił mi trójkę, chociaż na pewno, bez kłopotów, byłem co najmniej na poziomie czwórki.
To make long story short (kak goworiat francuzy), po języku rosyjskim, ustna matematyka.
Trzy zadania. Dwa rozwiązałem szybko, bez problemów, przy trzecim zaszła mi mgła, do tej pory nie wiem co to było.
Zbliżała się godzina piąta popołudniu, siódmego czerwca. Za trzy dni mam obchodzić moje siedemnaste urodziny. Wiele ciężkich chwil życia poza mną. Popołudniowe, wesołe słońce wpada przez okna do sali. Co uczynić z tym trzecim zadaniem? Wypisałem polecenie kredą na tablicy… ??? I tutaj: „ Saykiewicz uciekaj! „ Powiedziane ciepło i serdecznie. Wyszedłem. Jeszcze pół godziny oczekiwania i tuż przed godziną szóstą ogłoszenie Komisji: Wszyscy tego popołudnia zdali egzaminy maturalne. Gratulujemy Matury!!!
Przyszedłem do domu zmęczony, spocony, szczęśliwy. Uścisnąłem z całego serca moją Kochaną Mamę, dziękując jej za ogromny wysiłek przygotowania mnie do tego wydarzenia. Jej radość nie miała granic. Zasiedliśmy do kolacji, szczęśliwi. Co dalej?
Serdecznie wspominam członków tej Komisji Maturalnej – profesora Dudzińskiego, którego lubiłem, kiedyś z jego córką Halinką byłem na sympatycznych letnich koloniach nauczycielskich w Tomaszowie Lubelskim; serdeczną profesor Olszewską , matematyczkę z klasy A; profesora Dziewulskiego, matematyka z mojej klasy; profesora Szabelskiego, który z wyrozumieniem tolerował moją niechęć do chemii.
Wdzięczny jestem za zainteresowanie, za pracę nauczycielską, za wiedzę, a przede wszystkim za mądrość, którą potrafili zastosować w moim przypadku.
Dziękując im za to, chcę powiedzieć: „nie pomyliliście się dając mi ten kredyt zaufania”.
Miałem piękne i ciekawe życie i starałem się być pomocny innym.
Do następnego spotkania na 450 – lecie Liceum im. St. Staszica w Lublinie.